Boskie Buenos.

Tytuł banalny, ale co zrobić, skoro Buenos Aires naprawdę jest boskie?!

Okazało się, że lotnisko obsługujące lokalne loty znajduje się w środku miasta. Co prawda miasto jest tak duże, że pojęcie „środka” jest co najmniej względne, ale i tak cieszyliśmy się, że oszczędzono nam przebijanie się przed podmiejskie strefy przemysłowe, blokowiska i inne obce nam zjawiska.

Znaleźliśmy punkt informacyjny. Lu pokazała palcem miejsce, do którego chcieliśmy dotrzeć, pani wskazała gdzie znajduje się przystanek autobusowy, podała numer linii i na odchodne życzyła powodzenia: była niedziela, autobusy jeździły rzadko, trzeba było trochę poczekać. Postanowiliśmy więc przejść do hotelu na piechotę. W końcu dwa ostatnie dni spędziliśmy w samochodzie, a jakiś balans w przyrodzie musi być. Poza tym cieszyliśmy się jak dzieci z ciepła, które opuściliśmy wyjeżdżając z Boliwii. Dobrze było wrócić do przyjaźniejszej strefy :]

Było niedzielne popołudnie, słoneczne, gorące i rozleniwione. Ta godzina niedzieli, w której nie wiadomo, czy jeszcze wypoczywać, czy już zacząć mobilizować się przed poniedziałkiem. Gdy tylko wyszliśmy z budynku terminala ogarnęła nas magia Buenos. Uniosła nas wysoko i nie puszczała przez wszystkie dni, które tam spędziliśmy. Po raz pierwszy w naszej podróży zachwyciliśmy się miastem. I to od pierwszego wejrzenia!

Na nabrzeżu, przy którym znajduje się lotnisko całe rodziny odbywały pikniki. Mężczyźni z dziećmi łowili ryby, a kobiety drzemały w cieniu drzew, lub ucinały sobie pogawędki. Przy każdym składanym foteliku obowiązkowo termos z gorącą wodą i yerba, a w powietrzu unosił się zapach grillowanego mięsa, dochodzący z ruchomych stoisk z kanapkami.

Przestudiowaliśmy dokładnie mapę miasta i skierowaliśmy się do centrum, gdzie miał się znajdować hotel, polecony na blogu naszych podróżnych znajomych. Nie mieliśmy pewności, czy będą wolne miejsca i czy rzeczywiście warto na niego stawiać, ale doszliśmy do wniosku, że zaufamy rekomendacji i pomaszerujemy w ciemno.

Jakiż to był cudowny spacer! Gdy tylko opuściliśmy nabrzeże i okolice lotniska, weszliśmy do bardzo eleganckiej dzielnicy Recoleta, pełnej Parków, eleganckich ulic i pięknych budynków. Natychmiast zaczęły się nam nasuwać skojarzenia ze znanymi nam miastami. Tam było jak w Paryżu, nabrzeże przypominało Nowy Jork, a gdy weszliśmy głębiej w miasto, gdzie na wąskich uliczkach rozstawione były kawiarniane stoliki, przy których dyskutowano żywo nad filiżaneczkami cortado, nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że Buenos Aires ma także coś z Rzymu.

Mimo gorąca i zmęczenia natychmiast zaczęliśmy snuć wizje, jak by się tu pozbyć biletu powrotnego do Europy i zamieszkać w Buenos na stałe. A były to dopiero pierwsze godziny naszego pobytu w tym mieście.

O Buenos mówi się, że chce być bardziej europejskie od Europy. I rzeczywiście, jego mieszkańcy, przy każdej okazji, odnoszą się do kontynentu, chociażby po to, żeby określić odległości, czy czas podróży. Zresztą wszystko wokół Europę przypomina, zwłaszcza architektura, która jest jak scenografia do codziennego spektaklu. Przy tym panuje tam jakaś atmosfera niewymuszonego luzu, wielkomiejskość Buenos nie razi, nie jest udawana, ale lekka i zapraszająca. Śniadania w kafejce na rogu stają się czymś naturalnym już w drugim dniu pobytu, a zaczynając dzień jak prawdziwy mieszkaniec miasta, z łatwością wpada się w typowy rytm dnia. Nagle myśli się inaczej, widzi się więcej opcji. Umysł otwiera się na inspiracje, które płyną zewsząd. Być może dziwi Was ta zmiana tonu i lekko patetyczne uniesienie. Nie możemy na to nic poradzić. Buenos jest właśnie takim miastem, w którym zwykły człowiek chłonie magię miejsca i zmienia się tak, jak miasto mu to dyktuje.

Spędziliśmy tam niemal tydzień. Polecony hotel okazał się strzałem w dziesiątkę (dr Wartacz, dziękujemy za receptę! Hotel Turismo, Viamonte 857) , znajdował się w samym centrum, nie był zapchany przypadkowymi ludźmi i miał w sobie coś z takiego starodawnego domu, w którym starsza pani wynajmuje pokoje poetom i aktorom szukającym szczęścia. Na miesiąc, dwa lub na nieskończoność.

Niemal codziennie chodziliśmy na długie spacery, odwiedzając różne bardziej i mniej obowiązkowe miejsca w różnych barrios, czyli dzielnicach. Odwiedziliśmy aleję spacerowo-zakupową (Avenida Florida), która przydusiła nas nieco przepychem, od którego odwykliśmy. Przespacerowaliśmy się do Plaza de Mayo, gdzie znajduje się między innymi Casa Rosado, ze słynnym balkonem Evity Peron. Przeczesaliśmy też wąskie uliczki, które zaprowadziły nas do domu Gombrowicza. Stamtąd niedaleko już do San Telmo, dzielnicy nasyconej tangiem. Nieco dalej znajduje się La Boca, kiedyś dzielnica włoskich emigrantów, dziś nieco szemrana okolica, która przyciąga turystów dwiema kolorowymi uliczkami, z budynkami z blachy falistej. Budowano w ten sposób, żeby zabezpieczyć domostwa przed podnoszącą się wodą. Wszystkie zwariowane kolory pojawiły się tam dlatego, że pierwsi mieszkańcy, nie mając pieniędzy używali resztek farb znalezionych w porcie (i to jest chyba jedyny słuszny przypadek malowania elewacji farbą do okrętów – taki żarcik wewnętrzny ;]). Zapuściliśmy się też w nowoczesną dzielnicę mieszkalną Puerto Madera oraz na słynny cmentarz Recoletta, gdzie między innymi znajduje się grób Evy Peron. Cmentarz leży w wyjątkowo pięknej dzielnicy o tej samej nazwie. Pełno tam parków, ambasad, szerokich alei, powietrza i słońca. Jednym słowem – chodziliśmy dużo.

Ale dla nas Buenos było szansą nie tylko na zwiedzanie zabytków i podziwianie zachwycających założeń urbanistycznych. W tak zwanych wolnych chwilach mieliśmy okazję zanurzenia się w cudowny, fenomenalny, oszałamiający i zachwycający świat argentyńskiej gastronomii, z której wybraliśmy dział mięsny.

Tutaj się Wam do czegoś przyznamy. Lubimy jeść, ale nie byle gdzie. Wybranie miejsca do jedzenia, zwłaszcza w nowym mieście, zajmuje nam bardzo dużo czasu i poprzedzone jest długim spacerem po okolicy, porównywaniem wnętrz, zapachów miejsc, kart i cen. No jakoś tak już jest. W zamian często udaje się nam odkryć miejsca godne polecenia i takie, do których chcielibyśmy jeszcze wrócić, najchętniej przy najbliższej okazji. W ten właśnie sposób odkryliśmy w Argentynie instytucję „parilla libre”, czyli w wolnym tłumaczeniu „ruszt do woli”.

Parilla to w Argentynie osobne zjawisko. Tak jak w Brazylii churascarria. Jest to po prostu grillownia (co za słowo!!??), której karta dań złożona jest z mięs pieczonych na ruszcie. Parilla libre to opcja, którą można wykupić sobie w bardziej… „przyziemnych” parillach, i polega na tym, że za określoną opłatą można wracać do pana rusztowego nieskończoną ilość razy, czyli do nieprzytomności. Takie zjawisko „parilla libre” można znaleźć w parillach lub w innym przybytku dla żarłoków – „tenedor libre”, czyli w klasycznym „all you can eat”. Ok, dość klasyfikacji. Byliśmy w raju.

Po raz pierwszy jedliśmy argentyńskie mięso jeszcze w El Calafate. Tam rozsmakowaliśmy się w corduro, czyli baraninie, która w Patagonii jest po prostu zjawiskowa. W buenos dostaliśmy za to taki kawałek wołowiny, którego nigdy nie zapomnimy. Właściwie te kawałki były dwa. Jeden to solidna porcja krwistego „vacio”, zaserwowany w takiej właśnie „przyziemnej” knajpce. Drugi to klasyczne „bife de lomo”, gwiazda eleganckiej kolacji na którą szarpnęliśmy się ostatniej nocy przed wyjazdem. Mięso w Argentynie je się inaczej, bo cały czas ma się świadomość, że nigdzie indziej nie ma takiej wołowiny…

Trochę się rozmarzyliśmy. Piszemy to z „niewielkim” opóźnieniem, dlatego wspomnienia wywołują chwile zadumy i rozmarzenia.

Z Buenos autobusem pojechaliśmy do Puerto Iguazu, żeby zobaczyć słynne wodospady. Samo miasteczko nas nie zachwyciło, ale cieszyliśmy się, że raz jeszcze wjechaliśmy w tropiki, gdzie powietrze jest ciężkie, gorące i wilgotne. Następnego dnia po przyjeździe wybraliśmy się nad same wodospady. Pierwsze co nas uderzyło to straszna ilość ludzi. W naszej podróży widzieliśmy wiele szalenie turystycznych miejsc, ale jeszcze nigdzie nie byliśmy częścią takiego tłumu. Trochę to było deprymujące i momentami wkurzające. Dreptanie w kolejkach, czekanie w kolejkach, system zmianowy przy barierce, żeby przez pół minuty popatrzeć na wodę – to zdecydowanie nie dla nas. Na szczęście wodospady są przepiękne i robią wrażenie, nawet jeśli muszą walczyć o uwagę z rozentuzjazmowanym tłumem, a sam park, w którym się znajdują jest na tyle duży, że wymknąwszy się z labiryntu ograniczonych barierkami ścieżynek można na moment wyrwać się z ciżby i posłuchać dżungli.

Po powrocie do hostelu spędziliśmy najgorszą noc życia w dormitorium pełnym ludzi, gdzie popsuła się klimatyzacja – poznaliśmy na własnej skórze co to żar tropików. Rano wdzięczni za każdy podmuch wiatru, mając już trochę dość Puerto Iguazu spakowaliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę. Do Sao Paulo, przez Paragwaj.

Okazało się, że bilet kupiony z pobliskiej miejscowości w Paragwaju będzie znacznie tańszy niż połączenie z Puerto Iguazu. Dlatego zdecydowaliśmy się na tę odrobinę komplikacji, która w sumie zajęła nam pół dnia. Jednak przy tej ilości przekroczonych granic, autobusów, którymi się poruszaliśmy i dworców na których czekaliśmy podczas całej naszej podróży – nie miało to dla nas najmniejszego znaczenia. Odbywaliśmy ostatni przerzut, więc im bardziej był skomplikowany i złożony – tym lepiej…

2 myśli na temat “Boskie Buenos.

  1. Cieszymy się, że skorzystaliście z polecanego Hotelu. Takich strzałów w 10 mieliśmy jeszcze kilka. Kiedy pojawi się post o Brazylii? Szczególnie na niego czekamy tym bardziej, że myślami wracamy do niej codziennie !!!

Dodaj komentarz